Była ciemna, wakacyjna noc. Coś koło 3:00. Wtulona w M., pół przytomna, zła jak cholera starałam się zasnąć. Ciemność wokół mnie rozjaśniały jedynie dwie lampki z kina domowego. Czekanie na sen było wykańczające. Liczyłam już owce, barany i kozy. Doszłam chyba do miliona. Już chciałam wstawać by przyrządzić sobie ciepłe mleczko (moja ulubiona Ruda towarzyszka zawsze powtarzała, że ciepłe mleko jest najlepsze na bezsenność, co wydawało mi się wysoce niedorzeczne, ale przecież i tak nie miałam już żadnych pomysłów jak mogłabym sobie pomóc i w końcu zasnąć), kiedy przemówił do mnie M. mega zachrypniętym głosem - "Gdzie idziesz? Nie możesz spać? Ja też nie mogę." Kurczę, jak to? Przecież leżał bez ruchu? Chwilkę poskarżyłam się na doskwierającą mi bezsenność, poprzeklinałam pod nosem, przewróciłam poduszkę na zimną stronę i usiłowałam zasnąć dalej. W końcu się udało, a wtedy ... To był straszny sen. Miewałam już koszmary, ale ten był wyjątkowo bezlitosny. Nagle znalazłam się...